W okolicznościach pory deszczowej w Polsce wybrałam się do kina po... światło. I otrzymałam je w filmie pt. "Światło między oceanami', w reżyserii i ze scenariuszem /na podstawie książki M.L.Stedman/ Dereka Cianfrance'a.
Rzecz zaczyna się w 1918 r. kiedy na zachodnim wybrzeżu Australii po pracę latarnika - na wyspie Janus - zgłasza się weteran wojenny Tom Sherbourne /gra go Michael Fassbender, inny, niż np. w filmie "Wstyd"/, "obolały i odrętwiały", szukający nowego miejsca dla siebie. Po drodze poznaje miejscowych ludzi, w tym młodą - piekną - dziewczynę, Isabel /Alicia Vikander/, która sama sugeruje mu małżeństwo, a on po pewnych oporach, ponieważ boi się sam siebie, jednak na to przystaje.
Są sami na wyspie, ale się kochają, lecz życie ich gorzko doświadcza, aby w pewnym momencie zgotować niespodziankę: do brzegu dobija łódź, z martwym mężczyzną i żywym niemowlęciem. I dalej są różne decyzje oraz różne sytuacje: od szczęścia do bólu...
W filmie pojawia się też Rachel Weisz, grająca Hannah Roennfeldt, która na męża wybrała sobie Niemca, a to nie było wtedy akceptowalne. Jest też - co mnie ucieszyło, bo dawno go nie widziałam - Bryan Brown, grający ojca Hannah.
W filmie są również świetne zdjęcia Adama Arkapawa, które bywają ukojeniem dla oczu, szczególnie te plenerowe, bo jest tafla morza w różnych odsłonach, ale są też cudne zachody słońca czy malownicze pagórki.
Fabułę dopełnia także muzyka Alexandre'a Desplata, która jest jak pofalowane morze.
Ten film jest niezwykły, bo daje wzruszenia - z łezką kręcącą się w oku - gdy z ekranu ukazywane jest szczęście, ale i wtedy kiedy bohaterowie cierpią. A w kinie było i tak, że ludzie płakali rzęsistymi łzami.