Długo czekałam na film pt. "La La Land", w reżyserii i ze scenariuszem Damiena Chazelle'a. Zwiastun przed innymi seansami filmowymi zapowiadał wiele dobrego...
Film zaczyna się muzyczną sceną zbiorową - w korku - na dojeździe do Los Angeles i wygląda to zachęcająco.
Potem mamy przypadkowe spotkania początkującej aktorki Mii /gra ją Emma Stone/ i pianisty jazzowego Sebastiana /Ryan Gosling/. Najpierw nie przepadają za sobą, ale w końcu zostają parą, marząc wciąż o karierach w swoich dziedzinach. I odnoszą pewne sukcesy na tym polu, lecz jest jeszcze życie...
Zdjęcia do tego filmu nakręcił Linus Sandgren - bywają bajkowe, mocno nasycone kolorami.
Muzyka jest autorstwa Justina Hurwitza - smutny utwór przewijający się przez cały film... pod koniec zaczyna już nudzić. Całość ratują - trochę - momenty jazzowe.
Jestem rozczarowana, bo okazało się, że wszystko co najlepsze... zawarte zostało w trailerze. I jest sporo dłużyzn, zatrzymań oraz nie ma prawdziwej magii, na którą liczyłam. Nie ma też głębi, jest sztywny "papier". Nie czułam również chemii między aktorami. Itp.
I teraz zastanawiam się, skąd tak wiele Złotych Globów dla filmu "La La Land". Możliwe, że jury przyznające te nagrody jest - mocno - wiekowe i tęskni za czasami Ginger Rogers i Freda Astaire, ale "to se ne vrati...".